Wywiad z malarzem, animatorem kultury i scenografem Robertem Florczakiem.

Biały Kruk: Co jest Pana inspiracją podczas tworzenia?

Robert Florczak: To zależy, co robię. Czasem jest coś takiego jak „poszukiwanie inspiracji”, czasem jednak ten pomysł sam przychodzi i wtedy należy go zrealizować. Nie jest to mechaniczne. Jest to dzika historia, która przychodzi, kiedy chce.

B.K.: Przychodzi inspiracja… i co wtedy?

R.F.: Zawsze warto zapisywać pomysły, bo nie zawsze jest się w stanie wprowadzać je w życie od zaraz, często się zdarza, że te pomysły są realizowane dopiero po latach.

B.K.: Czy od najmłodszych lat wiedział Pan, co chce robić w życiu?

R.F.: Tak, wiedziałem. Jednak na początku chciałem być dyrektorem ogrodu zoologicznego. Później, gdy prowadziłem klub SFINKS zdałem sobie sprawę, że moje marzenia niedaleko odbiegły. Dosyć późno mogłem się przekonać do tego, że można sztukę traktować jako zawód i z tego żyć.

B.K.: Czy jest Pan spełnionym artystą?

R.F.: Nie, nie wydaje mi się, ponadto nie chciałbym być spełniony. Dla mnie bardzo ważne jest to uczucie niespełnienia, poszukiwania. Jest to napęd do tego, żeby robić kolejne rzeczy. Dla mnie sztuka to przygoda i to jest to, co mnie pociąga w tym zawodzie.

B.K.: Jak Pan wspomina swoje początki ze SFINKSEM?

R.F.: Były one bardzo trudne, na szczęście jest takie coś jak naiwność i dzięki temu moje początki wydawały się bardzo łatwe. Gdybym wiedział, ile to będzie kłopotów, to nigdy bym się tego nie podjął i później bym żałował. Jako ateista mogę powiedzieć, że wiara jest najistotniejszą cechą w tej branży. Jeżeli ma się pasję i przekonanie, to można zrobić wszystko.

B.K.: O czym Pan myśli w trakcie tworzenia?

R.F.: Trudno powiedzieć, zależy co tworzę. Czy to jest film, czy teatr, czy obraz, czy rzeźba. Staram się gdzieś odbijać między detalem, a perspektywą. Najważniejsze jest skupienie i wejście w ten świat. Wolę w tych istotnych momentach oddać się odczuciom. Warto jednak zaufać swojemu instynktowi.

B.K.: Planuje Pan na tę chwilę jakąś wystawę?

R.F.: Najbliższa moja wystawa jest 12.06 w Niemczech, gdzie pokazuję sztandary i orły. Następna zaplanowana rzecz to akcja filmowania wystawy Henryka Cześnika w Berlinie 19.06. Pan Cześnik robi coś fantastycznego, teatr malowania. Zauważyłem, że jest coś niesamowitego, gdy artysta tworzy, to emocje jego twarzy są niebywałe. Właśnie dlatego chciałem pokazać, nie tylko co powstaje z ruchów dłoni, ale tez z emocji, które się biorą z twarzy.

B.K.: Czy zdarza się Panu „pójść na łatwiznę”?

R.F.: Czasem tak, ale tylko w tych rzeczach trywialnych, dlatego że to ma bardzo krótkie nogi i zazwyczaj się mści. Jest tak, że pójście na łatwiznę jest jedynym rozwiązaniem, bo zdarza się, że właśnie te proste rzeczy są najlepsze.

B.K.: Czy łatwo Panu przychodzą pomysły do głowy?

R.F.: Bardzo różnie, w ogóle tu nie ma żadnej reguły. Raz wpadają natychmiast, a raz jest tak, że nie można ich wydusić. Ważne jest, żeby je zapisywać, może wydają się one oczywiste, ale gdy się je zapomni, to jest katastrofa, bo się już do tego nigdy nie wróci.

B.K.: Posiada Pan jakiś specjalny notes do zapisywania swoich pomysłów?

R.F.: Mam notes i kartki. Jestem bardzo chaotycznym człowiekiem, swoje pomysły mam wszędzie: w komputerze, na ręce, w telefonie. Mam parę wad i chaos jest jedną z nich.

B.K.: Ma Pan jakieś swoje najlepsze i najgorsze wspomnienia związane ze współpracą ze zleceniodawcami?

R.F.: Najgorszych to mi się nawet nie chce wspominać, a najlepszych miałem kilka. Fajnie jest kiedy zleceniodawcy mają zaufanie, bo wtedy można dać z siebie więcej. Inaczej jest, gdy pracuje się bez tego zaufania, ponieważ trudno w tej sytuacji odnieść sukces.

B.K.: Czy pamięta Pan jakieś swoje „wpadki” i czy potrafił Pan z nich coś wynieść?

R.F.: Nic mi z takich hiper wpadek nie wpada do głowy. Na pewno miałem kilka wstydliwych sytuacji, ale trudno mi jest je sobie przypomnieć. Widocznie mam taki system „wypierania” ich z pamięci. Wolę zapominać o złych rzeczach, nie ma sensu zaprzątać sobie nimi głowy.

B.K.: Posiada Pan jakieś niezrealizowane marzenia?

R.F.: Jasne, że tak. Jednym jest artystyczny cyrk podróżujący po kraju i Europie. Sporo tego jest. Nie chcę tego realizować na siłę, ponieważ raz się na tym sparzyłem. Nie chciałbym kolejny raz tego przerabiać. Miałem odczucie, że każda rzecz, na którą się porwałem i która się udawała, dała mi siłę, po doświadczaniu „SFINKS na plaży” przez parę lat straciłem wiarę, że wszystko mi się uda.

B.K.: Dziękuję za rozmowę.

R.F.: Dziękuję bardzo.

Wywiad przeprowadziła Aleksandra Liszko, dziennikarka gazety szkolnej Gdańskiego Gimnazjum „Lingwista” BIAŁY KRUK z okazji wystawy „Pamięci Grzesia Ostrowskiego Artyści – Przyjaciel”